zamknij

Wiadomości

Reportaż: kto ratuje jedno życie, jakby świat cały ratował

2011-01-27, Autor: Izabela Grela
To był kolejny styczniowy dzień. Zima 1944 roku była wyjątkowo mroźna. Ludzie mówili, że koniec wojny się zbliża. Huk bomb raz po raz rozrywał ciszę pod mszańskim niebem. Życie jednak toczyło się jak dawniej, tyle tylko, że Niemcy zabronili ludziom do kościoła w niedzielę chodzić. Front był blisko.

Reklama

Maria Chorowska, jak co rano, krzątała się w kuchni. Zapalając ogień w piecyku znów pomyślała o swoim mężu, Ludwiku. Podzielił los wielu innych Polaków, wcielonych przymusem do niemieckiej armii. W zastępstwie okupanci przysłali jej ukraińskiego niewolnika – Iwana.

 

„Dobrze, że chociaż robotny jest i do żartów skory” – pomyślała, podając mu starym zwyczajem ciepłe mleko i kawałek chleba na śniadanie. Iwan co rano, jak tylko skończyła się godzina policyjna, zaprzęgał konia do wozu i wyruszał do Radlina po węgiel z „Emmy”. Wracał późnym wieczorem, tuż przed następną godziną okupacyjnych zakazów. Oporządzał konia, budynki gospodarcze i siadał przy kuchennym stole. Marta, wtedy nastoletnia szwagierka Marii Chorowskiej, opiekująca się jej dwójką dzieci, nie mogła się nadziwić, że wystarczyło parę kęsów chleba zagryzanych słoniną, by Ukraińcowi wracał humor.
Nieraz bywało, że pracując ciężko przy gospodarstwie bawił się z dziećmi. Ich śmiech unosił się nad podwórkiem, jak śpiew ptaków na wiosnę. Chichotały i biegały koło niego, ledwie sięgając mu do ud. A on raz po raz wtórował im gromkim śmiechem.
19 stycznia Iwan był jakiś nieswój. We wsi też zapanował dziwny niepokój. Ludzie powtarzali jeden drugiemu, że w kierunku Mszany idą skazańcy, jeńcy czy też wojsko. „Jeden Bóg raczy wiedzieć” – mawiały baby.

 

Mróz był siarczysty. Malował na szybach przepiękne pejzaże. I kiedy wieczór powoli przeradzał się w noc, nagle ciszę zmącił nadchodzący od ulicy Pszczyńskiej dziwny hałas. Marta wybiegła od dzieci i szybko zaczęła przecierać szyby. Iwan się poderwał, a z góry zbiegł Szymon, który wraz z rodziną mieszkał u Chorowskiej na stancji. Stojąc przy oknie wkrótce zamarli. Ich oczom ukazał się straszny widok. Od Jastrzębia nadchodziły kolumny więźniów oświęcimskich. Narastał chrobot miażdżonego tysiącami stóp zmarzniętego śniegu. Niekończący się trzask łamanego patyka. - Do dziś w najgorszych snach słyszę ten straszliwy chrzęst. Noc była gwiaździsta i jasna od księżyca. To wszystko działo się jak na gigantycznej scenie teatralnej – opowiada dziś Marta Sobala. - Z samego przodu więźniowie odziani w najróżniejsze łachmany ciągnęli ogromną stalową klatę na kołach, wewnątrz której biegły po śniegu ujadające wilczury. To był chyba taki okrutny straszak. Ci nieszczęśnicy cały czas widzieli i słyszeli te wytresowane do zabijania bestie. Wystarczyło leciutko unieść tę klatę bez podłogi, a rozjuszone potwory rzuciłyby się na ludzi. Idący po bokach kolumny esesmani też prowadzili na smyczach psy. Szczuto nimi upadłych na ziemię więźniów. Jeśli któryś nie miał siły wstać, rozszarpywał go wilczur, a esesman dobijał strzałem w głowę lub serce.

 

Całą noc Iwan z Marią i Martą stali przy oknie i byli świadkami gehenny, którą historycy później nazwali Marszem Śmierci. W ciągu trzech dni ulicą Pszczyńską przeprowadzono w kierunku dworca kolejowego w Wodzisławiu dwadzieścia pięć tysięcy więźniów z ewakuowanego KL Auschwitz – Birkenau. Po przemarszu co kilkadziesiąt metrów w rowie leżał trup.
Przez ten czas dzieci siedziały w pokoju. Okna zasłonięto workami, tak by nic nie widziały. Ludzie w Mszanie zmarkotnieli, a i Iwanowi nie chciało się żartować. Trzeciego dnia wieczorem, kiedy wrócił z „Emmy” wspomniał tylko, że proboszcz z miejscowymi wzięli wóz i pozbierali skazańców, których ciężka droga skończyła się we wsi. Pod wieczór zakopali ich w zbiorowej mogile. Trzydzieści trzy trupy.

 

Tego dnia Iwan ledwo co zjadł chleb, zasnął z ramionami opartymi na stole. Marcie wypadło pójść z wodą do koni i zamknąć na noc chlew. Szkoda jej było budzić zmarzniętego i urobionego Ukraińca.
Słońce już zaszło. Pozostały tylko na niebie czerwone pręgi, co wróżyło pogodę na następne dni. Marta poszła po wodę. Chłód przenikał ją na wskroś. Gdy szybkim krokiem wracała do stajni usłyszała chrzęst z szopki z węglem. „Kto tam?” – zapytała drżącym głosem. W odpowiedzi usłyszała coś pomiędzy rzężeniem a jękiem. „Kto tam?” - zapytała ponownie. Zanim jednak skończyła czyjaś zmarznięta ręka chwyciła ją za nogę. Chwilę później wpadła do domu z przerażeniem w oczach. „Tam, tam” – wołała.

Scenę tą dobrze pamięta Maria Chorowska: W pierwszej chwili nie mogliśmy z niej wydobyć, co się wydarzyło. Stała w kuchni i palcem pokazywała w stronę zabudowań. Myśleliśmy, że to złodziej, bo wtedy ludziom brakowało chleba. Ale ona kiwała głową, że nie i cały czas wywrzaskiwała to swoje „Tam, tam”. Dopiero Szymon trochę oprzytomniał, poleciał do siebie na górę i przez otwarte okno po niemiecku zapytał, czy tam ktoś jest. Rzeczywiście na węglu coś się poruszyło i wyraźnie dało się słyszeć jakieś pojękiwania.

 

Iwan wstał od stołu i poszedł na podwórko. W domu nastała cisza jak makiem zasiał. Było słychać, że Iwan z kimś tam rozmawia. Po kilku minutach skrzypnęły drzwi. Stanął w nich Ukrainiec. Rękawy i ubranie miał poplamione krwią. Wziął ze stołu niedojedzony chleb, na piecu postawił mleko i zapytał Marię o stary koc. Po chwili zabrał wszystko i wyszedł na zewnątrz.
- Tam jest niedobity więzień – rzucił na odchodnym. – Francuz. Chyba umiera.

 

Rano pierwszy do jeńca pobiegł Szymon. Jako jedyny z domu Chorowskich mógł dogadać się z Francuzem. Przed wojną pracował w galijskiej kopalni. Okazało się, że przygarnięty mężczyzna miał jakieś sześćdziesiąt lat i pochodził z Marsylii. Na ul. Pszczyńskiej upadł i nie potrafił się podnieść. Niemiec szczuł go psem i kopał, ale on nie umiał wstać. Wtedy esesman strzelił mu w serce, nogą zepchnął do rowu i pobiegł na swoje miejsce w kolumnie. Na szczęście dla Francuza chybił. Przestrzelił mu tylko lewe ramię. Opa – tak do niego później z powodu wieku mówili mieszkańcy domu Marii Chorowskiej – nieruchomo leżał do momentu przejścia jego kolumny. W przerwie przed nadejściem następnej, odczołgał się w stronę zabudowań. W pierwszym domu ludzie dali mu jedzenie, skarpety na ręce, nogi i kazali odejść, z obawy przed Niemcami. Resztkami sił doczołgał się do gospodarstwa Chorowskich. Ukrył się w szopie na węgiel i tam znalazła go Marta.
Słońce zaczęło już opadać, gdy do szopy poszedł Iwan. W sianie wydrążył coś w rodzaju korytarza, koniec którego wymościł ubraniami. Powoli opuścił tam Francuza. Dał mu gorące mleko z masłem i chleba. Zabronił kaszleć i wychodzić bez sygnału na zewnątrz.

 

W domu Chorowskich zaczął się okres strachu i niepewności. Tego napięcia nie wytrzymał Szymon. - Powiedział do mnie: Jak przyjdą Niemcy to mnie wyciągną na podwórko i wynagrodzą kulką w łeb. Tobie – kobiecie, nic nie zrobią, a ja mam żonę i dzieci – wspomina pani Maria. – Wyprowadził się po tygodniu.
Szymon wiedział, co by Niemcy zrobili z mieszkańcami tego gospodarstwa, gdyby ich ktoś zadenuncjował lub pies policyjny wytropił oświęcimiaka w stodole. Kara była tylko jedna. Sąd polowy na miejscu i dla każdego z dorosłych domowników kula w skroń. Dzieci w najlepszym wypadku czekał smutny los wychowanków przytułka dla sierot. 
Kilka dni później Iwan znalazł Opę półprzytomnego. Meldował się jak podczas porannego i wieczornego apelu w obozie. Wykrzykiwał też po niemiecku swój oświęcimski numer. Kaszel się wzmagał, z rany sączyła się krew, gorączka wywołała potężne dreszcze, a odmrożone, czarne palce u rąk i stóp zaczęły ropieć. Nie myśląc wiele Iwan wrzucił Francuza na ramiona i przyniósł go do domu.
Przesiąknięte krwią ubrania przymarzły mu do ciała. Kobiety szybko zagotowały wodę i obmyły rany Francuza. Kurtka z przyszytą na plecach kostką pasiastego materiału od razu wylądowała w piecu.

 

W domu zarządzono też nowy porządek. Codziennie wieczorem Iwan przynosił na plecach Opę a wczesnym rankiem znów wynosił go do stodoły. Wszystko tak obmyślili, żeby dzieci nie wiedziały o jego istnieniu. Podczas jego pobytu w domu Marta siedziała przy oknie i pilnowała podwórka. Gdyby ktoś obcy pojawił się w zasięgu wzroku Francuz miał szybko przejść do sąsiedniej izby z oknami zasłoniętymi workami. Klucze do tego prowizorycznego spichlerza Maria nosiła przy sobie. Kiedy Opa był w stodole, mieszkańcy włączali sieczkarnię natychmiast po zobaczeniu kogoś obcego. W domu rolę tłumika pełnił młynek do mielenia zboża. Wszystko po to, by zagłuszyć kaszel chorego. Z czasem Wiktor, tak nazywał się Francuz, zadomowił się u Chorowskich. Wpadli też na pomysł, by powiedzieć dzieciom, że to ich dziadek. Opa Wiktor – od tego momentu tak do niego mówiły.

 

Tymczasem rany wygoiły się, a na odmrożenia pomogła maść znanego w okolicy lekarza Mendego. Smarowane epitenzalbe kończyny pomalutku dochodziły do siebie.
W miesiąc po znalezieniu Opy w domu zapanowała panika. Do tej pory ani Niemcom, ani Rosjanom nie udało się natknąć na Francuza. Tych drugich jak ognia bał się Iwan. Był dezerterem. - Jednego dnia przyjdą i strzelą mi w łeb – mawiał. – Ubijut kak sabaku – tłumaczył przejęty Marii.

 

W to niedzielne popołudnie nie wiadomo skąd w domu pojawił się Niemiec. Zastał Francuza przy piecyku cerującego stare worki. Wszyscy struchleli, a Marii przeleciały przez głowę najczarniejsze myśli.
- Byłam pewna – wspomina po latach – że znaleźli Wiktora. Popatrzyłam na wszystkich jakbym miała się z nimi żegnać. Ale rozwrzeszczany Niemiec pytał o Iwana. Kto mu pozwolił odjechać z domu? Szybko dał się jednak udobruchać. Ta chwila nieuwagi Marty strasznie dużo nerwów nas kosztowała.
Sprawdził się też wymyślony przez Iwana scenariusz. Kiedy Niemiec czujnym okiem rozglądał się po domu, Maria szybko tłumaczyła: Mąż na wojnie i rosyjskiego niewolnika nam przysłali. A to teść, niemowa. I taki trochę ... – tu Maria zakręciła kółko przy skroni.
- Opa, opa – w tym czasie wołały dzieci do Francuza. Dziadek natomiast wylewnie chciał się przywitać z gościem, na co Niemiec pospiesznie opuścił kuchnię Chorowskich. Nawet nie zauważył jak spod rękawa Francuza wychylił się numer obozowy. Maria też zaraz poprawiła koszulę i przyszyła guziki, żeby na przyszłość zabezpieczyć się przed bystrzejszym okiem okupanta.

 

Po tej przygodzie znów do domu wrócił dobry nastrój. Iwan kazał sobie opowiadać o fabryce czekolady, plantacjach w Tunisie i winnicach w Marsylii – majątku Francuza. Nikt do końca nie rozumiał Wiktora. Śmiali się tylko z pomarańczy wielkich jak dwie pięści i żartowali, że kiedyś spotkają się u Francuza w domu, poznają jego syna inżyniera, a wytrawne, czerwone wino zagryzać będą pomarańczami.
Tak się jednak nie stało. Gdy tylko w okolicy zaczęła krążyć wieść o końcu wojny, Wiktor stał się jakiś niespokojny. Tęsknił za domem.

Pewnego kwietniowego poranka rosyjski gazik wjechał na plac Chorowskich. Czterech podpitych żołnierzy z pepeszami weszło do kuchni. Maria pośpiesznie wytłumaczyła, że Wiktor to więzień z obozu koncentracyjnego. Na potwierdzenie tego Opa podciągnął rękaw. - A ty kto – zwrócił się do Iwana Rosjanin. Wtedy Maria przypomniała sobie słowa Ukraińca. Kilka minut później podwórkiem szarpnęły dwie serie z karabinów. Iwan nie miał tyle szczęścia co Wiktor. Kule nie chybiły. Kiedy dzieci wyszły na podwórko zauważyły świeży kopiec ziemi koło stodoły. Maria Chorowska jeszcze długo się zastanawiała jak Anieli w niebie wytrzymują jego gromki śmiech.

 

Niewiele czasu minęło od tego zdarzenia jak po Francuza przyszedł chudy, czarny mężczyzna. Wracał do domu. Wiktor jeszcze raz spojrzał Marii głęboko w oczy i próbował coś tłumaczyć. Ona zrozumiała – postanowił wracać do swojej rodziny. Tłumaczyła, że nogi jeszcze nie są wygojone. Jednak nostalgia była silniejsza. - Nigdy więcej go nie widziałam. Chyba nie doszedł do domu. Gdyby tak było na pewno by się odezwał – tłumaczy dziś osiemdziesięciopięcioletnia Maria Chorowska.

 

 


Maria Chorowska już nie żyje. Reportaż powstał kilka lat temu, ale z uwagi na historię, którą opowiada zdecydowaliśmy się raz jeszcze go opublikować. Maria Chorowska była bowiem jedną z tych mieszkańców powiatu wodzisławskiego, którzy  ratując jedno życie, jakby świat cały ratowali.

Oceń publikację: + 1 + 3 - 1 - 0

Obserwuj nasz serwis na:

Zamieszczone komentarze są prywatnymi opiniami Użytkowników portalu. Redakcja portalu tuWodzislaw.pl nie ponosi odpowiedzialności za ich treść.

Alert tuWodzislaw.pl

Byłeś świadkiem wypadku? W Twojej okolicy dzieje sie coś ciekawego? Chcesz opublikować recenzję z imprezy kulturalnej? Wciel się w rolę reportera tuWodzislaw.pl i napisz nam o tym!

Wyślij alert

Sonda

Czy jesteś szczęśliwy w Wodzisławiu Śląskim i powiecie?




Oddanych głosów: 1041