zamknij

Wywiady

Byłam wychowywana w ogromnym patriotyzmie

- Jechaliśmy znów w bydlęcych wagonach. Były zamknięte, aż do momentu, gdy pociąg zatrzymał się w Przemyślu. Tu zmieniali szerokie tory na normalne i pozwolili nam wyjść. Jak otworzyły się drzwi i nasze stopy dotknęły polskiej ziemi, to rozbrzmiały kościelne dzwony. Była szósta rano – dokładnie to pamiętam. I jak peron długi, tak wszystkie te sieroty z 40-tu wagonów padły na kolana. Zaczęły płakać i modlić się, dziękując, że są na polskiej ziemi. Byliśmy tak szczęśliwi!

 

- opowiada Wanda Bukowska, znana choreografka i animatorka kultury w Wodzisławiu Śląskim.

Redakcja: Skończyła pani 80 lat. Ma za sobą 63 lata pracy zawodowej. Wciąż pani mało. Skąd czerpie pani energię?

Wanda Bukowska: Już sama nie wiem. Ciągle mam coś ważnego do załatwienia. Nie mam czasu nudzić się. Kiedyś napisali o mnie w gazecie, że nie umiem żyć na spocznij. I ja rzeczywiście nie umiem tak żyć. Może to jest chorobliwe, a może dziedziczne. Doprawdy nie wiem.


Wszyscy znają panią z Zespołu Pieśni i Tańca Vladislavia. Mało kto wie, że ma pani szlacheckie pochodzenie.

Mieszkałam w nowogródzkiem w okolicach mickiewiczowskich. Dziś to już tereny Białorusi. Mama pochodziła z rodziny szlacheckiej, a dokładnie z rodu Kluczewskich herbu klucz. Miała ogromny majątek wielkości ponad tysiąc hektarów – 450 ha to były pola orne a ponad 500 to lasy. Odwiedziłam kiedyś rodzinne strony z moim synem Jurkiem. Zostały tam tylko piękne, ogromne, grube lipy przy drodze. Stawy, które już wyschły. Z domu pozostały tylko sterczące fundamenty, po tym jak Niemcy go spalili. Kiedy przyjechałam, ludzie płakali i mówili: nasza pani! Nasza pani, że ją tak zabrali! Bardzo lubili moją mamę, bo ona była dla nich nauczycielką, lekarzem, dosłownie wszystkim. Była wykształcona, znała języki obce. Była dla nich opoką, bo wokół była puszcza i wszędzie daleko.


A tata kim był?

Mój ojciec był polskim oficerem w randze podpułkownika. Prowadził pułk artylerii lekkiej. Za dokonania na froncie I wojny światowej został odznaczony Orderem Virtuti Militari. Wiecznie go też w domu nie było. Nie widziałam go całymi miesiącami. Jako wojskowy wcześniej poszedł na emeryturę, ale długo na niej nie posiedział. Wojna wybuchła i zgłosił się na ochotnika. Dostał pułk zaopatrzenia wojskowego i awansował do rangi pułkownika. Pod Brześciem Niemcy wzięli go do niewoli. Wcześniej jednak dostałyśmy z mamą wypisaną na kolanie kartkę. A w niej słowa: lejemy psubratów! Nie damy im Polski!

Resztę wojny przeżył w obozie oficerskim koło Monachium. Spotkałam go dopiero po wojnie. Szukaliśmy się przez Międzynarodowy Czerwony Krzyż w Genewie. Całe szczęście, ktoś skojarzył naszą korespondencję i się odnaleźliśmy. Wtedy byłam już dorosłą panną, a on przecież zapamiętał mnie w momencie, gdy miałam 9 lat.


Jak się poznaliście?

Pamiętam, jak wyszłam z pociągu na peron i stał na nim postawny mężczyzna. Coś w środku mówiło mi, że to mój ojciec. Wtedy podszedł i zapytał: Wandzia? I tak się odnaleźliśmy. Muszę też powiedzieć, że zawsze byłam oczkiem w głowie tatusia. Byłam psotnicą – zjeżdżałam z dachu domu, rwałam sukienki, wchodziłam na drzewa. Mama się zżymała a tato zawsze mnie bronił. Po wojnie ojciec pozostał poza granicami Polski. Chciał, żebym do niego przyjechała, ale miałam już wtedy rodzinę i nie chciałam opuszczać kraju. Zresztą, tata wkrótce zachorował na raka i zmarł.

 

Zobacz prywatne, dotąd nie publikowane zdjęcia Wandy Bukowskiej >

 

Jak potoczyły się wasze losy, gdy ojciec poszedł na wojnę? Co się stało z panią i pani mamą?

Jak tylko wybuchła wojna, pojechałyśmy z mamą do jej majątku. I tam obserwowałam, jak nadchodziła wojenna zawierucha. Pamiętam też jak weszli Rosjanie. Mama zaczęła szybko szykować suchary, palić obrazy ojca, żeby ludzie, którzy mu pozowali nie mieli kłopotów. Strasznie się wtedy buntowałam, bo nie mogłam przeboleć, że ojca obrazy trafiają do kominka. On pięknie malował. Skończył Akademię Sztuk Pięknych w Monachium.

W tamtym czasie największą krzywdę nie zrobili nam Ruscy, ale Ukraińcy. Najgorsze w tej historii jest to, że mama im pomagała. Gdy było wesele we wsi, to dawała takiemu młodemu małżeństwu kawałek pola, krowy i świnie. Żeby mieli na czym gospodarować. Jak wojska radzieckie weszły do Polski, Ukraińcy podnieśli łeb. Całe noce chodzili i szukali mojego taty. Jednej nocy, jeden z tych chłopów razem z NKWDzistą, wtargnęli do domu. Posadził mamę na krześle, przyłożył jej pistolet do skroni i kazał gadać, gdzie jest ojciec. Kiedy to zobaczyłam zaczęłam wrzeszczeć. Tej nocy umierałam ze strachu. I pamiętam jeszcze, ze Ruscy wywieźli co cenniejsze rzeczy z naszej posiadłości. A reszta gawiedzi jak wpadła na salony, to zabrała pozostałą część. Wynosili porcelanę, dywany, obrazy. Tego nie da się opisać.


Co było dalej? Jak potoczyły się wasze losy po tej grabieży?

10 lutego 1940 roku zaczęła się wywózka. Przyszli o 2-giej w nocy. Załomotali kolbami w drzwi i kazali nam się zbierać. Dali nam minutę, by się spakować. Potem zawieźli nas do siedziby NKWD i tam mamę dwie doby przesłuchiwali. A ja siedziałam i czekałam. Aż nad ranem przyszedł zmiennik strażnika i oddał mi swoją porcję chleba. I jeszcze zasłonił mnie, żeby nikt nie widział, że jem. To takie moje ludzkie spostrzeżenia z tamtych dni.


Po tych przesłuchaniach zostałyście jednak wywiezione.

Wywieźli nas na Ural. Tam byli wszyscy Polacy. Ładowali nas do bydlęcych wagonów, po 40 osób w każdym. Okna były zakratowane i zaheblowane drzwi. Ludzie siedzieli stłoczeni, nie mieli co jeść i pić. Toalety też nie było. Jedyne co, to był piecyk, byśmy nie zmarzli. Po przyjeździe mamie kazali pracować w kopalni rudy żelaza. Była wątłego zdrowia a praca była wyczerpująca. Kiedy Władysław Sikorski założył wojsko, powiedzieli nam, że mamy amnestię. Wszyscy mężczyźni wstąpili wtedy w jego szeregi. Zostały tylko dzieci i kobiety. Były też nagminne przypadki fałszowania aktów urodzenia. Młodzi chłopcy w wieku 14 lat szli na front. Właściwie byli mięsem armatnim.


Co z wami się działo?

Władysław Anders organizował wtedy wywózki Polaków z terenu ZSRR. Myśmy też jechały na południe jednym z wagonów. W pewnym momencie zawrócono pociąg i trafiłyśmy do Tadżykistanu. Nie chciałyśmy wysiąść, bo tam straszna dzicz była, więc zawieźli nas do południowego Kazachstanu. Tam już czekały wielbłądy, które przez Ałtaj porozwoziły nas po kołchozach. Nie zdążyłyśmy wtedy uciec, choć część mojej rodziny wraz z wojskami Andersa przedostała się poza granice. Gdybyśmy pojechały jednym pociągiem wcześniej, nasze losy zupełnie inaczej by się potoczyły. Tymczasem mama w tym kołchozie sprzedała wszystko co miała, a z pieniędzy, które dostała kupiła nam przeniesienie do pobliskiego miasta zwanego Czarny Nóż. Tam zastały nasz represje nad tzw. wrogami ZSRR. Chodziło o Polaków, nad którymi sądy się pastwiły. Im później były toczone rozprawy, tym większy wyrok zapadał. Sprawa była prosta. Należało podpisać zgodę na obywatelstwo radzieckie. Mama się nie zgodziła, więc dostała dwa lata więzienia i trzy lata zsyłki na Sybir. Wywieźli ją do Ałma-Aty. Stamtąd nigdy nie wróciła. Pracowała ciężko, wycieńczona, aż któregoś dnia zwyczajnie skaleczyła się łopatą. Wdało się zakażenie, którego nikt nie chciał leczyć - bo i po co! Wkrótce zmarła. Pochowali ją w zbiorowej mogile. Do dziś nie wiem, gdzie jest jej grób. Podobno około 40 osób razem pogrzebali. Wszyscy mówią o Katyniu, a przecież tyle osób zginęło po wycofaniu Andersa za to, że nie podpisali obywatelstwa. Cóż mam powiedzieć, po latach dostałam Krzyż Zasługi Zesłańca Sybiru.


Wróćmy jednak do pani losów. Kiedy mama trafiła do więzienia, zostałam pani sama w zupełnie obcym kraju.

Do wiezienia zamykali wszystkich za wyjątkiem tych, którzy skończyli 80 lat i dzieci. Byliśmy głodni i jako dzieci musieliśmy sobie radzić. Póki miałam przywiezione z domu serwetki, to je sprzedawałam i kupowałam za to otręby. Robiłam z nich polewkę, bo na mąkę nie było mnie stać. Mama zaprzyjaźniła się z niejaką Kiersnowską. Umówiły się, że jeśli któraś wyjdzie na wolność, to zaopiekuje się dzieckiem tej drugiej. Kiersnowska podpisała obywatelstwo, wyszła na wolność i mnie przygarnęła. Nie trwało to długo, bo napadła na nas nocą banda. Ograbili nas ze wszystkiego. Zostaliśmy w samych piżamach. Kiersnowska kazała mi więc iść i szukać pomocy gdzie indziej, bo jak mówiła: własnemu dziecku krwi by upuściła, by je wyżywić. A mną już nie mogła się zaopiekować. Szłam więc bosa dobrych 12 kilometrów. Wtedy już trochę mówiłam po rosyjsku, więc trafiłam do radzieckiego domu dziecka. A tam były sieroty po tych, którzy zginęli na froncie. Jak się dowiedziały, że jestem Polką zaczęli mi ubliżać. Nie mogłam z nikim rozmawiać. Chłopcy mnie kopali, bili i pluli do talerza. Wyzywali mnie też od „polskich świń”. Byłam zaszczuta i na skraju wyczerpania, gdy jedna z opiekunek to zauważyła i przeniosła mnie do polskiego domu dziecka, położonego 100 kilometrów dalej. Zupę robili tam z kilograma mączki z grogu na 60 litrów wody. A chleb ważyli na wadze aptecznej. Każdy dostawał porcję nieco większą niż kostka cukru. I znów trafiłam na dobrą kobietę – Kozakiewiczową. Po wojnie jej nigdy nie znalazłam, a winna jestem jej życie. Ona miała w domu suchary. Pod pretekstem przeniesienia ciężkich toreb zwabiła mnie do siebie. Dała mi suchary przywiezione jeszcze z Polski. Kazała je tłuc kamieniem a białe, duże robaki wielkości palca wyrzucić. I ja tak robiłam. A jakie pyszne były te suchary! Tak mi uratowała życie. Pamiętam też, że w czasie wakacji kazano nam pracować. Musieliśmy pielić grządki kauczuku. Trzeba było 18 rzędów po 200 metrów oporządzić, żeby dostać porcję obiadu. A kiedy rozkwitał, trzeba było zebrać kilogram tego puchu, żeby zjeść talerz zupy. Jak się komuś nie udało, nie dostawał jeść.


Jak trafiła pani z powrotem do Polski?

W sierocińcu głowy mieliśmy wszyscy ogolone, bo groził tyfus. Choroby wszelakie się nas imały. Oczy mieliśmy owrzodzone, organizmy wycieńczone. Nic więc dziwnego, że marzyliśmy o powrocie. Każdego dnia. Wtedy byłam już starsza i przenieśli mnie do internatu imienia Wandy Wasilewskiej. Długo czekaliśmy na powrót do Polski a warunki były trudne. Jednak jak masz żyć, to wszystko przetrzymasz. I tak nasz pociąg do domu wyruszył w czerwcu 1946 roku. Wracały same sieroty. Dorośli już nie. Jechaliśmy znów w bydlęcych wagonach. Były zamknięte, aż do momentu, gdy pociąg trafił do Przemyśla. Tu zmieniali szerokie tory na normalne i pozwolili nam wyjść. Jak otworzyły się te drzwi i i nasze stopy dotknęły polskiej ziemi, to rozbrzmiały kościelne dzwony. Była szósta rano – dokładnie to pamiętam. I jak peron długi, tak wszystkie te sieroty z 40-tu wagonów padły na kolana. Zaczęły płakać i modlić się, dziękując, że są na polskiej ziemi. Byliśmy tak szczęśliwi! Tego obrazu do końca życia nie zapomnę. To było jak z filmu. (płacz – od redakcji)


Jak się potoczyły pani losy, gdy trafiła pani po sześciu latach do Polski?

Skierowano mnie do domu dziecka w Kwidzyniu. Jak podrosła trafiłam do internatu. Później skończyłam liceum pedagogiczne i zaczęłam pracować w szkole. Poznałam swojego męża, urodziłam dwóch synów – Andrzeja i Jurka. Tak wyglądało moje życie w wielkim skrócie.


A jak poznała pani męża?

Od razu się nie zakochałam, choć mój mąż był postawnym, przystojnym mężczyzną z bujną fryzurą. Wtedy jeździłam wszędzie na rowerze. Aż pewnego dnia zepsuła się moja „damka”. On pożyczył mi swój rower. Zanim zdążyłam wrócić, mój już był naprawiony. Od słowa do słowa i mnie odwiedził. A żyłam wtedy skromnie – na poddaszu szkoły, bez mebli i pieca. Zimno było okropnie. Tydzień po tych odwiedzinach, patrzę przez okno a on jedzie wozem z węglem, drewnem i piecykiem. Nie minął kolejny miesiąc, gdy mi się oświadczył. Stałam wtedy obok tego nagrzanego piecyka i myślałam: boże drogi, węgla i drewna nawiózł, piecyk zamontował, co mam zrobić? (śmiech – od red.) I tak wyszłam za mąż. To jest śmieszne, ale prawdziwe. Co więcej, przeżyliśmy razem 47 lat.


Pani Wando nie znam drugiej takiej osoby, która byłaby taką patriotką. Skąd ta miłość do ojczyzny?

Od małego byłam wychowywana w ogromnym patriotyzmie. Splot wydarzeń w moim życiu też był lekcją miłości do ojczyzny. Mamy brat, czyli mój wujek, został zabity przez bolszewików. Jechał na studia i w lesie został zamordowany. Znaleźli tylko ręcznik z monogramami. Dopiero później, ludzie znaleźli zwłoki i poznali go po tych samych monogramach. Był pańskim synem, więc bolszewicy nie mieli skrupułów. A jeszcze w czasie I wojny światowej, nasza posiadłość była szpitalem polowym. Mama chodziła wokół rannych i ich pielęgnowała. Sama, jak mówiłam, oddała życie za polskie obywatelstwo. Z kolei w czasie II wojny przyjechał do nas polski garnizon szukając noclegu. Już wtedy uciekali przed wojskami radzieckimi. Nie zmieścili się w naszym dworku, więc część spała w stodole. I pamiętam, że było mi ich strasznie żal. Pozbierałam koszyczki, poszłam do ogrodu i przynosiłam im owoce. Tak więc już jako dziecko miałam takie patriotyczne inklinacje. Ojciec, jak wspomniałam, był polskim oficerem. Ten duch patriotyzmu zawsze unosił się w powietrzu. Sama też cały czas uczyłam młodzież, że mogą być dumni z tego, że są Polakami.


A skąd miłość do folkloru? Z tego, co słyszałam, długo kochała pani balet.

Artystyczne upodobania mam od zawsze. Chyba się z tym urodziłam. Ojciec liczył, że będę malarką. Nie umiem jednak dobrze operować pędzlem. Baletem interesowałam się bardzo, jak byłyśmy z mamą w Kazachstanie. Do tego stopnia, że aż mnie karciła za to. Od dziecka też bawiłam się w teatr. Sadzałam lalki na tapczanie i mówiłam do nich: a teraz będzie przedstawienie. Nigdy nie byłam w teatrze, a już wtedy mówiłam wiersze, śpiewałam piosenki. Jak byłam starsza zmuszałam rówieśników, by oglądali moje przedstawienie. Już podczas wojny, kiedy mieszkaliśmy w kamienicy, dzieciom z okolicy rozkazywałam i kazałam im grać poszczególne role. Zawsze też starałam się tworzyć coś nowego. Czasami przychodzi taka wena, że muszę szybko zapisać ten pomysł, żeby przypadkiem mi nie umknął. Potrafiłam nawet o 2.00 czy 3.00 w nocy się obudzić i szybko spisywać moje nagłe olśnienie. Mój mąż chwytał się za głowę, a ja już dziś wiem, że ten dar trzeba w sobie mieć.

 

Zobacz fotorelację z benefisu Wandy Bukowskiej >


Była pani też harcerką.

Jeszcze w ZSRR zainteresowałam się harcerstwem. Tam w domu dziecka, jeden z naszych opiekunów, w wielkiej tajemnicy stworzył zalążki harcerstwa. Uczył nas musztry, maszerowania, dosłownie wszystkiego. Władze ZSRR chciały nas wyszkolić na wojskowych i w wieku 17 lat wcielić do armii. A on pod tym właśnie pretekstem przemycał zasady harcerstwa. Dopiero jak wróciliśmy do Kwidzynia złożyliśmy przysięgę. Z harcerstwem związana byłam bardzo długo. Gdy zostałam nauczycielką, zaopiekowałam się drużyną. Potem organizowałam obozy, spotkania, zbiórki. A odchodziłam z szeregów już w stopniu harcmistrza.


Wciąż jest pani rozpoznawalna jako kierownik i założyciel Zespołu Pieśni i Tańca Vladislavia.

Jeszcze w pierwszej szkole, w której pracowałam, wyreżyserowałam „Wesele” Wyspiańskiego. Trafiliśmy z tym nawet do Krakowa. Ciągle coś z ludźmi robiłam. Reżyserowałam, tworzyłam. Tak było odkąd pamiętam. Folklorem bawiłam się cały czas. W Gdańsku ukończyłam studia choreograficzne a po przyjeździe na Śląsk zaczęłam w tym zakresie działać. Zaczęło się niewinnie - od ułożenia dwóch tańców na jedną z akademii szkolnych. Nieco później Irena Sauer zaproponowała mi pracę w Poradni Pracy Kulturalnej. I tak objęłam stanowisko ds. folkloru w powiecie. Zaraz potem dom kultury się mną zainteresował, w którym pracowałam łącznie 18 lat.


A jak powstała Vladislavia?

W liceum, nie w ośrodku kultury. Chłopcy chodzili do liceum rolniczego a dziewczyny do ogólniaka. Wielu z nich do dziś przyprowadza swoje dzieci do mojego zespołu. Na początku zespół nazywał się Wodzisław. Już tańczyliśmy, gdy ówczesna partia zechciała mieć zespół reprezentacyjny. Kupili nawet stroje i zatrudnili solistę ze Śląska do prowadzenia. Moja rola była wtedy marginalna. Wkrótce młodzież się zbuntowała i zespół się rozpadł. Młodzi chcieli jednak tańczyć. Przyszli więc do mnie. Kazali mi prowadzić zajęcia, pod warunkiem, że nie będą nazywali się „Wodzisław”. I tak mnie młodzi zwerbowali. Długo potem jeszcze zespół nosił nazwę Ziemi Wodzisławskiej. Aż na występie w Turcji prowadzący dosłownie zapluł się, gdy miał nas zapowiedzieć. Uznaliśmy, że nazwę trzeba zmienić. A że wszyscy pochodzili z powiatu wodzisławskiego, to szperałam, szukałam, aż wpadłam na pomysł, że nazwę go Vladislavia. I tak już zostało. 2 grudnia minęło 28 lat jak istniejemy.

 

Rozmawiała Izabela Grela


Wanda Bukowska – choreografka, animatorka kultury, założycielka i kierownik Zespołu Pieśni i Tańca „Vladislavia”, otrzymała nagrodę Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego za całokształt swojej pracy; aktywna zawodowo od 63 lat.

Matka synów Andrzeja i Jerzego.

Obserwuj nasz serwis na:

Komentarze (2):
  • ~ela7 2010-12-06
    08:54:36

    0 0

    Piękne choć dramatyczne wspomnienia
    Dużo ciepła dla Pani Wandy

  • ~lunatyk 2010-12-09
    14:06:32

    0 0

    niesamowita kobieta. Współcześnie nie ma już takich ludzi

Zamieszczone komentarze są prywatnymi opiniami Użytkowników portalu. Redakcja portalu tuWodzislaw.pl nie ponosi odpowiedzialności za ich treść.

Alert tuWodzislaw.pl

Byłeś świadkiem wypadku? W Twojej okolicy dzieje sie coś ciekawego? Chcesz opublikować recenzję z imprezy kulturalnej? Wciel się w rolę reportera tuWodzislaw.pl i napisz nam o tym!

Wyślij alert

Sonda

Czy pójdziesz na wybory samorządowe?



Oddanych głosów: 60