zamknij

Wiadomości

Śląsk to moje miejsce! - Martyna, aktorka z Radlina

2018-03-10, Autor: Oliwia Mrozek

Ta pochodząca z Radlina artystka ma wiele twarzy. Martyna Kliszewska, bohaterka cyklu Ludzie z pasją to aktorka, malarka, a nawet tkaczka. Niedawno pokazała się na deskach RCK Feniks jako Frida Kahlo, wkrótce otworzy wystawę w Olzie i zagra w Wodzisławiu w sztuce „Hiszpańska mucha”. W rozmowie z portalem tuWodzisław opowiada o swoich wielu artystycznych pasjach. 

Reklama

Oliwia Mrozek: Skąd wzięło się pani zamiłowanie do sztuki?

Martyna Kliszewska: Próbuję różnych sposobów wyrażania siebie: jestem aktorką, maluję, zajmuję się tkaniną artystyczną, projektowałam także lampy. Nie wiem, skąd we mnie taka różnorodność, ale na pewno potrzebę twórczej aktywności noszę w sobie od zawsze. Marina Abramović, światowej sławy artystka intermedialna, powiedziała, że artysta to człowiek, który budząc się rano wie, że będzie musiał coś stworzyć. To jego naturalna potrzeba. Absolutne się z tym zgadzam. Wciąż odczuwam imperatyw, by twórczo eksplikować swoje emocje, wrażenia, przy okazji odkrywając nowe techniki i formy. To dodatkowa droga, której oddaję się z prawdziwą pasją.

Czy w szkołach napotykała pani na trudności w byciu artystką?

Uważam , że artystą albo się jest, bo takim się już człowiek rodzi, albo nie. Zawsze szukałam w szkole miejsca dla siebie. Występowałam w Szkolnej Estradzie Dziecięcej, śpiewałam, tańczyłam i recytowałam wiersze, nawet po rosyjsku, brałam udział w konkursach wokalnych, recytatorskich, tanecznych. Miałam tak strasznie dużo energii, że prowadziłam zastęp harcerski a potem drużynę harcerską, a jak znalazła się wolna przerwa, sprzedawałam pączki w sklepiku szkolnym. Liceum plastyczne to już inna historia. Wspierano tam nasz twórczy rozwój, starając się nie tworzyć przeszkód ani barier. Najważniejsze moim zdaniem w edukacji jest to, by nie zamykać dzieci, nie przestraszać. Umieć docenić ich otwartość i oryginalność, bo odwaga w artystycznym życiu a także szczerość są kluczowe i bardzo się przydają.

Czy rodzice wspierali panią w tych artystycznych zapędach?

Miałam w rodzicach zawsze wsparcie. Jako kilkuletnia dziewczynka wymyślałam ubrania swoim lalkom. Kiedy skończyłam dziesięć lat, dostałam od rodziców prawdziwą maszynę do szycia. To był Łucznik kupiony w komunie na kartkę G, słynną na Ś́ląsku przydziałową kartkę dla górników! Z czasem zaczęłam więc szyć dla siebie, a ponieważ w podstawówce co miesiąc była dyskoteka, ciągle wymyślałam nowe „kreacje”. Robiłam też broszki z modeliny, wisiorki, kolczyki. Powiedzmy sobie szczerze… dopóki miałam świadectwa z paskiem, rodzice godzili się na wszystko a w pewnym momencie zrozumieli, że najlepszym wyborem dla mnie będzie liceum plastyczne. W ostatniej klasie szkoły podstawowej zaczęłam intensywnie przygotowywać się do egzaminów. Kiedy zdałam do liceum Łucznik poszedł w odstawkę. Rozpoczęłam naukę malarstwa, rysunku, rzeźby, itd. i poczułam prawdziwy wiatr w żagle. No i spotkałam ludzi o podobnych zainteresowaniach.

Jednak po skończonym liceum plastycznym zdała pani do szkoły teatralnej? Skąd taka decyzja?

Po dyplomie, z tytułem „plastyk technik desenator” w ręku, pojechałam do Nowego Jorku. Całkowicie sama, mając trochę dolarów w kieszeni i nie bardzo sprecyzowany pomysł na przyszłość. To była prawdziwa szkoła życia. Zaczęłam pracować, wynajęłam mieszkanie. Jednak po kilku miesiącach doszłam do wniosku, że wracam i będę zdawać na wydział aktorski.

A ponieważ jeszcze w Bielsku-Białej uczęszczałam do grupy teatralnej, to nie była jakaś decyzja „z kosmosu”. Zawsze działałam dwutorowo i nie czułam w związku z tym żadnego rozdźwięku. Chociaż nauka w „plastyku” jest zajmująca i czasochłonna, to robiłam wszystko, żeby znaleźć czas na teatr. Kiedy dostałam się do PWST w Krakowie, w moim życiu rozpoczął się kompletnie nowy rozdział. I muszę przyznać, że był to okres pełen niesamowitych spotkań, odkrywania spektakli w krakowskim Starym Teatrze, w ogóle jakaś magiczna przygoda. Po szkole teatralnej pojechałam do Łodzi, do zespołu tworzonego przez Mikołaja Grabowskiego, u którego grałam w jednym z moich dyplomów. I choć pracowałam tam bardzo dużo, po jakimś czasie znowu zatęskniłam za malowaniem. Czułam, że powinnam wrócić do malarstwa.

I tak się stało?

Kiedyś, jeszcze w Łodzi, Justyna Steczkowska zaprowadziła mnie do wróżki. Kobieta spojrzała na mnie i choć w ogóle nie wiedziała kim jestem i czym się zajmuję, powiedziała mi: Wie pani, z kart wynika, że musi pani malować. Tak, jakby odczytała moje podświadome tęsknoty. Wtedy uznałam to za dobry żart, no ale jak widać, żart to nie był, bo kilka lat później skończyłam podyplomowe studia na wydziale malarstwa w łódzkiej Akademii Sztuk Pięknych.

Pamięta pani swój pierwszy obraz?

Oczywiście. Narysowałam mojego dziadka Alojzego. To był portret. Nadal go przechowuję I choć teraz, po latach stwierdzam, że nie jest idealny warsztatowo, to dziadek jest bardzo na tym rysunku do siebie podobny. Dobrze, że mi pani przypomniała, muszę go sobie oprawić.

W czym czuje się pani swobodniej? Grając czy malując?

W moim przypadku malarstwo i aktorstwo wzajemnie się uzupełniają. To są dwie różne formy aktywności, ale obie wyrażone przez tę samą osobę, czyli mnie. Wrażliwość plastyczna pomaga mi wyobrazić sobie pełniej spektakl, jako widowisko złożone nie tylko ze słów, lecz także z ruchu, scenografii, kostiumów. Myślę, że dzięki temu widzę przedstawienie bardziej całościowo i przemawia ono do mnie na kilku płaszczyznach. Z kolei w malarstwie przydaje się pewna konieczność formy, wewnętrzna dyscyplina, wyniesiona z teatru. Jednak w moich obrazach nie odwołuję się do teatru. To nie jest temat moich prac. Sądzę, że aktorstwo na pewno pomaga mi podczas wernisaży. I to chyba jedyny taki moment. Koledzy z branży malarskiej podczas otwarcia swoich wystaw bardzo się tremują, przeżywają istne męki, występując publicznie. Ja na swoich wernisażach czuję się niezwykle komfortowo. Wszystko, co mogłam zrobić, już zrobiłam, i chwila obecna nie ma na to wpływu.

Jakie ma pani związki z Radlinem, Rydułtowami i całym naszym regionem?

Pochodzę ze Śląska. Tu również się wychowałam. Ten region kojarzony z bezbarwnym, byle jakim krajobrazem, pełnym górniczych szybów. Miejscem, gdzie estetyka nie ma znaczenia. Ale to stereotyp. Dorastałam w szczególnym miejscu: z jednego okna widziałam las, z drugiego – kominy elektrowni i szyb kopalni Emma. Moje malowanie jest odpowiedzią na deficyt piękna i barw, jaki we mnie narastał w dzieciństwie. Śląsk mnie inspiruje. Nie bez powodu jeden z moich obrazów – tętniące życiem i wibrujące kolorami drzewo - zatytułowałam „Mój Śląsk”. Bo to jest mój Śląsk – tak go widzę. Poza tym jestem osobą bardzo emocjonalną i tak też wyrażam siebie. Kolor ma dla mnie znaczenie – powiedziałabym – podstawowe, terapeutyczne, jak Słońce. To pierwszy, dla mnie konieczny, środek wyrazu. Jan Cybis, wspaniały polski malarz, zresztą pochodzący ze Śląska opolskiego, powiedział: Broń Boże, ilustrować, opowiadać, tłumaczyć! Działać kolorem – to wszystko! I ja to całkowicie rozumiem.

Jest pani związana z dwiema fundacjami. Dlaczego akurat te?

Bo zarówno Fundacja Urszuli Smok Podaruj Życie, jak również Fundacja Wielcy Małym zajmuje się pomocą innym. To wspaniałe, że dzięki swojej pracy mogę choć w niewielkim stopniu pomóc. Uświadamianie ludzi na temat dawstwa szpiku kostnego, niesienie pomocy osobom dotkniętym białaczką to rzecz bardzo ważna. Z drugiej strony nasze coroczne, śmiało mogę powiedzieć rodzinne, zaangażowanie w pomoc schroniskom dla zwierząt w całej Polsce także odczuwam jako powinność. Jeśli tylko jestem w stanie pomóc to pomagam. Wspólnie z mężem zaangażowaliśmy się w akcję Torebka Naszpikowana Dobrem. Dochód z aukcji torebek znanych Polek m.in Beaty Tyszkiewicz, Urszuli Dudziak, Grażyny  Torbickiej, Mai Ostaszewskiej czy Kasi Zielińskiej zasilił konto Fundacji Podaruj Życie, w ten sposób pozyskującej środki na tworzenie i utrzymanie banku dawców szpiku kostnego.

Jakie są pani najbliższe plany?

W tym sezonie teatralnym miała miejsce ważna dla mnie premiera, mój monodram "Frida. Życie Sztuka rewolucja” i to z nim wiążę swój obecny zawodowy czas. W kwietniu będę miała przyjemność zagrać w Wodzisławiu przezabawną komedię „Hiszpańska Mucha”, która szturmem podbija serca widzów od kilku sezonów, a którą wreszcie zaprezentujemy przed moją, wodzisławską publicznością. A póki co zapraszam wszystkich do galerii w Olzie, gdzie już za chwilę nastąpi otwarcie wystawy mojego malarstwa (kliknij po szczegóły). Cieszę się ogromnie na te wszystkie spotkania. I pozdrawiam mój rodzinny Śląsk.

Rozmawiała Oliwia Mrozek

Oceń publikację: + 1 + 12 - 1 - 3

Obserwuj nasz serwis na:

Zamieszczone komentarze są prywatnymi opiniami Użytkowników portalu. Redakcja portalu tuWodzislaw.pl nie ponosi odpowiedzialności za ich treść.

Alert tuWodzislaw.pl

Byłeś świadkiem wypadku? W Twojej okolicy dzieje sie coś ciekawego? Chcesz opublikować recenzję z imprezy kulturalnej? Wciel się w rolę reportera tuWodzislaw.pl i napisz nam o tym!

Wyślij alert

Sonda

Czy pójdziesz na wybory samorządowe?



Oddanych głosów: 47